Zbliżały
się święta Bożego Narodzenia, więc trzeba coś dobrego postawić
na stół. Dlatego prawie dziesięć miesięcy hodowaliśmy świniaka
na ten świąteczny czas.
Wieprzek
już dawno przekroczył setkę. To znaczy ma już ponad 120 kilo
żywej
wagi.
Czas więc go już zabić – powiedział ojciec, a dziadek dodał –
już czas. Cały tydzień szykowaliśmy do tej uroczystości.
Zrobiliśmy podest, na którym miał być opalany i porcjowany
świniak. Dziadek przeczyścił starą lutlampę, a mama z babcią
przygotowały miski i garnki oraz inne potrzebne rzeczy..
Wreszcie
nadeszła oczekiwana wolna sobota. Wszystko było zapięte na ostatni
guzik. Dzień wcześniej nie karmiliśmy wieprzka, dlatego był taki
niespokojny, gdy zjawiliśmy się w chlewie. Przed wejściem do
chlewa dziadek mówił do mnie i do mego ojca, abyśmy nie pokazywali
siekiery i noża świniakowi.
-
On już wyczuwa swoją śmierć. Jak zobaczy narzędzia (siekierę i
nóż) to może być nieszczęście.
-
Co tam ojciec gada – powiedział mój ojciec.
Stanęliśmy
przed nim. Ja z siekierą, ojciec z nożem, a dziadek z miską na
krew. Biedak jak nas zobaczył, stanął jak wryty i po chwili upadł.
-
A nie mówiłem? - odezwał się dziadek – umarł na atak serca.
-
Co tam ojciec za bajki opowiada - mówi mój ojciec – świnia i
atak serca; ha, ha, ha....
Podeszliśmy
bliżej. Rzeczywiście nie żył, a dziadek znowu – a nie mówiłem,
a nie mówiłem...
-
To już koniec. Całą uroczystość diabli wzięli – powiedział
ojciec.
-
Cały tydzień przygotowań poszedł na marne – dodał dziadek.