wtorek, 31 lipca 2012
poniedziałek, 30 lipca 2012
Na kryzys najlepszy jest "Seans" (Humoreska) - Jan Orlicki
Co prawda jest to seans hipnotyczny, ale proszę się nie bać, nie wpadniecie państwo w głęboki trans.
Dzisiejszym
seansem chciałbym poprawić, a właściwie sprawić, żeby wasz
stosunek do kryzysu i do naszej gospodarki był inny niż do tej
pory. Wiem, narzekacie, psioczycie. Od dziś będzie inaczej.
Chciałbym zapewnić wszystkich co mają obawy, czytać, czy nie
czytać ten tekst, że śmiało możecie go przeczytać. Nie
wprowadzi was to w stan hipnozy. A więc do rzeczy - zaczynamy
seans.
Raz... jest dobrze. Dwa... wyobraźcie sobie, że jest
bardzo dobrze. Trzy... jest bardzo... bardzo... dobrze. Jest
kolorowo, w sklepach i marketach pełno towaru, wspaniałe reklamy.
Prawda... że nie trudno to sobie wyobrazić. Nawet nie trzeba
wyjeżdżać na Zachód.
Tak... wiem... macie puste
portfele. To prawda. Właśnie jestem tu po to, żeby pomóc wam
rozwiązać ten problem i pomogę. Musicie mi tylko...
uwierzyć.
Wyobraźcie sobie, że macie wypchane portfele. Co...?!
Trudno wam to sobie wyobrazić. A więc... spróbujcie, wypchać je
papierem wartościowym, to znaczy, najlepiej toaletowym. Śmiało,
pchajcie... pchajcie. I co? Już lepiej, prawda. Teraz są grube...
wypchane, można powiedzieć - wypasione.
Jest dobrze... macie
więc wszystko. Grube portfele, sklepy i markety pełne towarów.
Możecie nawet jechać na wczasy za granicę. Z takim portfelem,
będziecie kimś ważnym na całym Świecie. Jest dobrze... kryzys
wam niestraszny.
Wielu z was, będzie się teraz
zachowywać trochę dziwnie. To nic! To co jest dziwne, jest
normalne, a to co normalne jest dziwne. Nie, radzę jednak lecieć
teraz do sklepów. Nie warto przerywać seansu, ponieważ można się
srogo rozczarować. Za chwilę będę znowu liczył. Na siebie...
oczywiście. Na was nie mogę liczyć, ponieważ wy liczycie na mnie,
a ja wam gwarantuję, że będzie... jeszcze lepiej.
Jeden...
dwa... pięć... dziesięć. Nie zwracajcie uwagi na to jak liczę.
Liczę po prostu tak, jak, niektórzy nasi ekonomiści i spece od
gospodarki.
Dziewięć... osiem... jedenaście. Teraz nikt, nic
złego wam nie zrobi. Jesteście bogaci! Tak, śmiejcie się! To
dobrze. Nawet minister finansów i kryzys nie są w stanie zrobić
wam cokolwiek złego. Jest dobrze...
Dwanaście... trzynaście.
Tak! - to pechowa liczba. To nic, że ceny rosą i inflacja.
Jesteście bogaci, macie wypchane portfele... jest dobrze. Będzie
jeszcze lepiej!
Piętnaście... dwadzieścia...
dwadzieścia pięć. Po tylu latach będzie jeszcze lepiej. Warto
czekać, może będzie u nas Olimpiada. Jest dobrze... będzie
jeszcze lepiej!
Jak chcecie wszystko zepsuć... to otwórzcie
oczy.
niedziela, 29 lipca 2012
piątek, 27 lipca 2012
Spartakiada zakładowa (Humoreska) - Jan Orlicki - Jan Orlicki
Jest lato, ciepło. Postanowiliśmy w wolną sobotę zorganizować w naszym zakładzie pracy spartakiadę zakładową.
W ramach spartakiady było wiele
konkurencji, ale jedna spodobała mi się najbardziej. Było to
pchanie biurek pod górę. Góra była wysoka na jakieś sto parę
metrów, więc miał to być, taki sprint. Dodam jednak, że zbocze
było dość strome i miało twarde podłoże.Do konkurencji
zapisali się wszyscy kierownicy i ich zastępcy. Było ich razem
piętnastu. Sami panowie, ponieważ panie nie stanęły do zawodów.
Na szczycie góry zostało postawione biurko dyrektora, który
był sędzią głównym tej konkurencji.
Wszystko
gotowe, starter dał sygnał do startu i ruszyli. Tuż po starcie
nastąpiło duże zamieszanie. W tłoku nie bardzo było widać, kto
komu podstawił nogę i kto kogo wypchnął z trasy. Tak więc
już na samym początku, odpadło ośmiu zawodników.-
Nie ma, o co się tak bić - mówili ci, co odpadli. Widać jednak
było, że niektórzy zazdroszczą tym co zostali na
trasie.
Publiczność głośno dopingowała i zachęcał do
walki. Więc reszta zawodników pchała swe biurka do
przodu pod górę. Co jakiś czas ktoś nie wytrzymywał tępa, lub
popychany wypadał z trasy. Sędzia dyrektor, tego, jakby nie
zauważał. Przed samą metą zostało już tylko dwóch zawodników.
Walczyli zaciekle. Nagle jeden z nich, rzucił drugiemu kłodę pod
nogi, a sędzia tego, oczywiście nie widział. Był to kierownik
Zbytni, który jako jedyny wepchnął biurko na sam szczyt, czyli
metę. Był pierwszy, podniósł ręce do góry w geście triumfu. Z
dołu rozległy się brawa i okrzyki: Zbytni !, Zbytni !....
Teraz biurko Zbytniego zrównało się z biurkiem dyrektora. Dyrektor wstał i uścisnął dłoń zwycięscy.
- Gratuluję serdecznie,
kolego Zbytni ! Oby tak dalej. Zbytni uśmiechnął się i odwrócił
się w stronę publiczności, która nadal go oklaskiwała.
- Gratuluję, gratuluję ! - mówił dyrektor i poklepywał go po plecach. A, że miał ciężką rękę, Zbytni znalazł się na samym dole. Lecąc, krzyczał: to nie fer !, to nie fer !... ale nie miało to większego znaczenia. Wszyscy teraz, podziwiali dyrektora, który stał i machał do wszystkich.
czwartek, 26 lipca 2012
Volkswagenem golfem na ryby (Humoreska) - Jan Orlicki
Nie tak dawno mój sąsiad wrócił z zagranicy.
Pracował w Niemczech przy zbiorach szparagów i tam właśnie kupił
volkswagena golfa.
Nie tak dawno mój sąsiad wrócił z zagranicy. Pracował w Niemczech przy zbiorach szparagów i tam właśnie kupił volkswagena golfa.
Zobacz,
mówi do mnie, jak jest dobrze utrzymany, choć ma te kilkanaście
lat. Niemiec, starszy gość, to pierwszy i jedyny właściciel. Dbał
o niego lepiej niż o własną żonę. Widzisz, widzisz... jaki
zadbany, chwalił się sąsiad.
Faktycznie,
jak na ten rocznik samochód wyglądał wręcz idealnie. Starszy
człowiek mało nim ostatnio jeździł, ale mimo wszystko dbał o
samochód. Po jego śmierci żona nie mogła go przez dłuższy czas
sprzedać ze względu na rocznik. Trafiła się zatem, mojemu
sąsiadowi wyjątkowa okazja, bo kobieta w końcu opuściła cenę i
on go kupił.
Zażartowałem
kiedyś, że może pojechali byśmy na ryby, tym twoim autem. Sąsiad
bardzo chętnie się zgodził, więc umówiliśmy się na niedzielę.
Wyjechaliśmy
o czwartej rano. Do miejsca gdzie zamierzaliśmy łowić było
dwadzieścia kilometrów asfaltem, a potem trzeba było jechać polną
drogą prawie do samej rzeki. Zatrzymaliśmy się niedaleko zbocza
skarpy, a w dole było już widać rzekę. Sąsiad mówi mi, że musi
stanąć tak, żeby z dołu mógł widzieć samochód.
-
Widzisz sąsiedzie, muszę go widzieć z dołu, żeby mi go ktoś nie
ukradł.
-
Rozumiem, pewnie..., lepiej mieć go stale na oku. Szkoda stracić
takie cacko - powiedziałem do niego, a on się tylko uśmiechnął.
Wyjęliśmy
cały sprzęt wędkarski z samochodu i poszliśmy w dół, nad rzekę.
Niestety z dołu nie było widać samochodu, ponieważ zasłaniały
krzaki. Mój towarzysz podróży chodził tu i tam i patrzył, czy
widać samochód. Ja rozłożyłem wędki i czekałem na branie.
-
Nie widzę stąd samochodu, pójdę zobaczę czy ktoś się nie kręci
koło niego.
-
Dobrze odpowiedziałem ? popilnuję twoje wędki.
Za
chwilę wrócił ? wszystko w porządku, nikogo nie widać ?
powiedział zadowolony. Zarzucił wędkę i zaczął łowić. Patrzę
na niego z boku, a on zamiast na korek spogląda w górę gdzie stoi
samochód.
-
Popilnuj wędki ? mówi do mnie, pójdę zobaczyć co tam się dzieje
z samochodem ? dobrze odpowiedziałem, ale on już był prawie na
górze.
Zmieniłem
przynętę bo ryby nie brały, sąsiad jak do tej pory nie wyciągnął
jeszcze wędki z wody. Wrócił i mówi, że w oddali kogoś widział.
Żeby tylko nie ukradli.
-
To raczej nie możliwe, tu chyba nie ma takich fachowców od
kradzieży samochodów ? mówię do niego.
-
Nigdy nie wiadomo ? odpowiedział.
Jak
był nad brzegiem rzeki, to kręcił się i bez przerwy patrzył w
górę, a potem biegł, do samochodu i z powrotem. Powtarzało się
to wiele razy, a jego wędka leżała bez ruchu.
-
I co, nic nie bierze ? mówię.
-
Nie miałem jeszcze brania ? odpowiedział.
Tak
prawdę mówiąc, miałem już tego dość. Mówię więc do niego: -
skoro nic nie bierze, to wracamy do domu. Teraz dopiero sąsiad
rozpromieniał z radości ? masz rację ? nic nie bierze ? wracamy!
Jadąc
do domu byłem rozbawiony całą tą historią, a mój sąsiad był,
jakby... trochę zmęczony.
Zobacz, mówi do mnie, jak jest dobrze utrzymany, choć ma te kilkanaście lat. Niemiec, starszy gość, to pierwszy i jedyny właściciel. Dbał o niego lepiej niż o własną żonę. Widzisz, widzisz... jaki zadbany, chwalił się sąsiad.
Faktycznie, jak na ten rocznik samochód wyglądał wręcz idealnie. Starszy człowiek mało nim ostatnio jeździł, ale mimo wszystko dbał o samochód. Po jego śmierci żona nie mogła go przez dłuższy czas sprzedać ze względu na rocznik. Trafiła się zatem, mojemu sąsiadowi wyjątkowa okazja, bo kobieta w końcu opuściła cenę i on go kupił.
Zażartowałem kiedyś, że może pojechali byśmy na ryby, tym twoim autem. Sąsiad bardzo chętnie się zgodził, więc umówiliśmy się na niedzielę.
Wyjechaliśmy o czwartej rano. Do miejsca gdzie zamierzaliśmy łowić było dwadzieścia kilometrów asfaltem, a potem trzeba było jechać polną drogą prawie do samej rzeki. Zatrzymaliśmy się niedaleko zbocza skarpy, a w dole było już widać rzekę. Sąsiad mówi mi, że musi stanąć tak, żeby z dołu mógł widzieć samochód.
- Widzisz sąsiedzie, muszę go widzieć z dołu, żeby mi go ktoś nie ukradł.
- Rozumiem, pewnie..., lepiej mieć go stale na oku. Szkoda stracić takie cacko - powiedziałem do niego, a on się tylko uśmiechnął.
Wyjęliśmy cały sprzęt wędkarski z samochodu i poszliśmy w dół, nad rzekę. Niestety z dołu nie było widać samochodu, ponieważ zasłaniały krzaki. Mój towarzysz podróży chodził tu i tam i patrzył, czy widać samochód. Ja rozłożyłem wędki i czekałem na branie.
- Nie widzę stąd samochodu, pójdę zobaczę czy ktoś się nie kręci koło niego.
- Dobrze odpowiedziałem ? popilnuję twoje wędki.
Za chwilę wrócił ? wszystko w porządku, nikogo nie widać ? powiedział zadowolony. Zarzucił wędkę i zaczął łowić. Patrzę na niego z boku, a on zamiast na korek spogląda w górę gdzie stoi samochód.
- Popilnuj wędki ? mówi do mnie, pójdę zobaczyć co tam się dzieje z samochodem ? dobrze odpowiedziałem, ale on już był prawie na górze.
Zmieniłem przynętę bo ryby nie brały, sąsiad jak do tej pory nie wyciągnął jeszcze wędki z wody. Wrócił i mówi, że w oddali kogoś widział. Żeby tylko nie ukradli.
- To raczej nie możliwe, tu chyba nie ma takich fachowców od kradzieży samochodów ? mówię do niego.
- Nigdy nie wiadomo ? odpowiedział.
Jak był nad brzegiem rzeki, to kręcił się i bez przerwy patrzył w górę, a potem biegł, do samochodu i z powrotem. Powtarzało się to wiele razy, a jego wędka leżała bez ruchu.
- I co, nic nie bierze ? mówię.
- Nie miałem jeszcze brania ? odpowiedział.
Tak prawdę mówiąc, miałem już tego dość. Mówię więc do niego: - skoro nic nie bierze, to wracamy do domu. Teraz dopiero sąsiad rozpromieniał z radości ? masz rację ? nic nie bierze ? wracamy!
Jadąc do domu byłem rozbawiony całą tą historią, a mój sąsiad był, jakby... trochę zmęczony.
O tym, jak trafiłem "szóstkę" w Totolotku (Humoreska) - Jan Orlicki
Każdy
marzy o tym żeby wygrać na loterii. Ja też, o tym marzyłem i
grałem w totka. I pewnego dnia...
Była
wolna sobota. Żona poszła rano do pracy w markecie, a ja obudziłem
się dopiero przed dwunastą. Wstałem, ogoliłem się i wyszedłem
coś przekąsić, a ściślej mówiąc, poleczyć kaca. Po
wczorajszej imprezie, którą zrobiliśmy po pracy, suszyło mnie
okropnie. Po wypiciu setki i paru piw z kolegami, wróciłem do domu
kupując po drodze buteleczkę czystej. Tak na wszelki wypadek, może
ktoś wpadnie. Była godzina szesnasta, gdy włączyłem telewizor,
usadowiłem się wygodnie w fotelu, żeby obejrzeć mecz. Po chwili
zasnąłem. Pamiętam miałem jakiś... sen, gdy obudził mnie sygnał
z telewizora. Spojrzałem, było akurat losowanie totolotka.
Przypomniałem sobie, że wysłałem kupon, więc zacząłem
sprawdzać. Wszystko szło wspaniale. Pierwszy numer się
zgadza, drugi też pasuje. Trzeci..., czwarty... również się
zgadzają. Potarłem ręce, zrobiłem głęboki oddech, polałem
sobie z buteleczki i dalej do sprawdzania. Piąty pasuje. Odruchowo
wstałem, zamknąłem oczy... "O Boże!" -pomyślałem.
Nalałem sobie jeszcze jednego. Powoli sprawdzałem szósty numer...
Tak, jest... jest szóstka! Nie mogąc w to uwierzyć, nalałem
kolejnego kielicha. Wypiłem - podobno rozjaśnia to umysł. Patrzę,
rzeczywiście jest szóstka. Wypiłem znowu i usiadłem w fotelu.
...Nie mogę uwierzyć - powiedziałem do siebie, muszę się
uszczypnąć.
Nie zapomnę tego do końca życia - stało się!
Obudziłem się w łóżku. Dochodziła właśnie godzina dwunasta.
-
To niemożliwe, przecież już raz się obudziłem o dwunastej.
Postanowiłem uszczypnąć się jeszcze raz. Otwieram oczy, a nade
mną pochylona żona, krzyczy:
- wstawaj, pijaku! Wstałem z ciężką
głową i patrzę na stół, a tam, nie ma kuponu... stoi tylko pusta
butelka.
Była wolna sobota. Żona poszła rano do pracy w markecie, a ja obudziłem się dopiero przed dwunastą. Wstałem, ogoliłem się i wyszedłem coś przekąsić, a ściślej mówiąc, poleczyć kaca. Po wczorajszej imprezie, którą zrobiliśmy po pracy, suszyło mnie okropnie. Po wypiciu setki i paru piw z kolegami, wróciłem do domu kupując po drodze buteleczkę czystej. Tak na wszelki wypadek, może ktoś wpadnie. Była godzina szesnasta, gdy włączyłem telewizor, usadowiłem się wygodnie w fotelu, żeby obejrzeć mecz. Po chwili zasnąłem. Pamiętam miałem jakiś... sen, gdy obudził mnie sygnał z telewizora. Spojrzałem, było akurat losowanie totolotka. Przypomniałem sobie, że wysłałem kupon, więc zacząłem sprawdzać. Wszystko szło wspaniale. Pierwszy numer się zgadza, drugi też pasuje. Trzeci..., czwarty... również się zgadzają. Potarłem ręce, zrobiłem głęboki oddech, polałem sobie z buteleczki i dalej do sprawdzania. Piąty pasuje. Odruchowo wstałem, zamknąłem oczy... "O Boże!" -pomyślałem. Nalałem sobie jeszcze jednego. Powoli sprawdzałem szósty numer... Tak, jest... jest szóstka! Nie mogąc w to uwierzyć, nalałem kolejnego kielicha. Wypiłem - podobno rozjaśnia to umysł. Patrzę, rzeczywiście jest szóstka. Wypiłem znowu i usiadłem w fotelu. ...Nie mogę uwierzyć - powiedziałem do siebie, muszę się uszczypnąć.
Nie zapomnę tego do końca życia - stało się! Obudziłem się w łóżku. Dochodziła właśnie godzina dwunasta.
- To niemożliwe, przecież już raz się obudziłem o dwunastej. Postanowiłem uszczypnąć się jeszcze raz. Otwieram oczy, a nade mną pochylona żona, krzyczy:
- wstawaj, pijaku! Wstałem z ciężką głową i patrzę na stół, a tam, nie ma kuponu... stoi tylko pusta butelka.
Moja stopa życiowa (Humoreska) - Jan Orlicki
Każdy chce żyć na "wysokiej stopie". Lecz jak to zrobić? To dopiero jest pytanie.
Powiem tak. Mam rodzinę; żonę, córkę i syna. Czyli, wszyscy w domu. Rodzina nie za duża i nie za mała. Tak przynajmniej mi się wydaje, choć ludzie mówią, że w dzisiejszych czasach opłaca się mieć tylko jedno dziecko i to parę lat po ślubie. Przez ten czas można się czegoś dorobić i żyć na "wysokiej stopie".
Właśnie, tak się nasłuchałem w pracy o tej stopie życiowej, że nie daje mi to spokoju. Od tego czasu obejrzałem kilka razy swoje stopy. Są średnie, ale to przecież, to nie oto chodzi. Myślałem, co by tu zrobić, żeby żyć na "wysokiej stopie". Kraść nie będę, bo to - ani żadnych tradycji rodzinnych nie mam w tym fachu, a poza tym, sumienie mi na to nie pozwala. Po godzinach nie będę harował, bo nie mam zdrowia. Przecież i tak często choruję. Nawet jak bym pracował, to niewiele to zmieni w moich finansach. Co prawda lubię sobie trochę po majsterkować, ale na tym, nigdy się przecież nie dorobię. Co więc mam zrobić?
Pewnego
razu, gdy majsterkowałem w piwnicy, znalazłem dwie grube i dość
długie listewki. Pomyślałem sobie - to jest to! Przykręciłem do
nich krótkie kawałki (wsporniki), na wysokości około metra.
Stanąłem na nich i zacząłem chodzić. Zrobiłem parę kroków i
spadłem na posadzkę. Narobiłem tyle hałasu, aż żona przybiegła
do piwnicy. - Co ty wyprawiasz? Zabijesz się jeszcze - krzyczy.
-
Zobacz! Zobacz! Mówię do żony. Znalazłem sposób na poniesienie
naszej stopy życiowej. Teraz wszyscy będą nam zazdrościć.
Jeszcze tego samego dnia wykonałem cztery takie egzemplarze dla
całej rodziny. W sobotę na swoim podwórku zaczęliśmy trenować
chodzenie. Szło nam coraz lepiej. W niedzielę po obiedzie,
wybraliśmy się wszyscy na spacer do parku. Zdziwienie i
zaskoczenie było ogromne. Niektórzy, oczywiście, pukali się w
czoło pokazują na nas palcami. To z zazdrości (powiedziałem do
żony), że żyjemy teraz na takiej wysokiej stopie.
Minęło kilka dni i nikt w miasteczku nie poruszał się inaczej. Każdy chciał żyć na "wysokiej stopie".
Subskrybuj:
Posty (Atom)